Jak rezygnowałam z siebie dla męża - Solaris - rozwój osobisty

Jak rezygnowałam z siebie dla męża

„W małżeństwie rezygnowałam: z koncertu, na którym mi zależało, bo jemu zależało bardziej, a nie było z kim dzieci zostawić, z filmu, ze spotkań, zakupów tylko dla siebie. Na rzecz jego spraw, bo wiadomo, że one były ważniejsze” – oto fragment historii Anity Czupryn Koimaszko, laureatki konkursu „Kobieta na zakręcie. Jak zmieniłam swoje życie”

Mój ukochany był bardzo mądry. Gdzie mnie tam do niego, dziewczynie o twarzy prostej wieśniaczki.

Maturę pisał ze „Zniewolonego umysłu” Miłosza, książki, która wyszła wtedy w „drugim obiegu”, jego polonista ze strachu włosy rwał z głowy, wybiegł z krzykiem:
– Coś ty narobił! – a potem postawił mu piątkę, taka to była szkoła.

A ja nawet nie wiedziałam, że istnieje „drugi obieg”.

On znał Kantora, bywał w zakopiańskim teatrze Witkacego, Dostojewskiego miał w paluszku, a ja byłam tylko raz w kinie Grenada na występie objazdowego teatrzyku z „Zemstą” Fredry.

On potrafił wymienić wszystkich członków ważniejszych zespołów, daty edycji ich płyt, ja miałam parę pocztówek dźwiękowych, stary adapter i radio z magicznym zielonym okiem, w którym nie było „Trójki”. I nie rozróżniałam Led Zeppelin od Deep Purple.

No to o czym my w ogóle rozmawiamy? Wiadomo, że musiałam się zakochać.

– Masz najpiękniejsze usta na świecie – mówił.

– Nie, nie lubię ich, są grube i niezgrabne – odpowiadałam.

– Kocham je za ciebie – mówił.

– Nosa też nie lubię. Zadarty jak u prosiaczka.

– Kocham twój nos za ciebie. To najpiękniejszy nos na świecie – odpowiadał.

O ślubie nie zawiadomiliśmy rodziców. Był 1988 rok, ja byłam studentką, a on żołnierzem zasadniczej służby wojskowej.

Tydzień w tydzień przez dwa lata jeździłam do niego, do jednostki, jeździłam jak po tlen, bo bez niego całkiem nie mogłam oddychać.

W skrócie moje życie z mężem może wyglądać tak: urodziłam troje dzieci, jego samego wysłałam na studia, napisałam za niego pracę, którą ówczesny wiceminister finansów chciał drukować w „Gazecie Bankowej”, choć nie miałam pojęcia o finansach, bankowości i ekonomii. Brałam mężowi kredyty na swoje nazwisko, gotowałam tak, że teściowa oblizywała palce z uznaniem, wiele lat prałam ręcznie, bez słowa skargi, bo nie mieliśmy pralki, a cały dom wymiatałam z kurzu szczotką, na kolanach, bo od odkurzacza ważniejszy był dekoder Cyfry Plus, żeby mógł oglądać mecze. Oglądał je, siedząc na kanapie z piwem, wdzięcznie podnosząc nogi, żeby mi ułatwić. Na moje prośby o pomoc w domowych pracach odpowiadał:

– Mężczyzna przy takich pracach wygląda śmiesznie. Jak pizduś. Chcesz mieć pantoflarza w domu? – i wsadzał nos w „Najwyższy Czas” albo w nową książkę Korwina-Mikke. Korwin-Mikke był dla mojego męża Autorytetem w Każdym Przejawie Życia.

Mówił:

– Ty się, Święta (bo on „święta” mnie nazywał), na polityce nie znasz i nie próbuj. Głosuj, jak każę!

Głosowałam, jak każe, ale mój głos niewiele widać pomagał, bo UPR traciła w sondażach i w końcu nie weszła do parlamentu. Finansami zajmował się on.

– Ty, Święta, nie umiałaś sobie nawet miesiączki wyliczyć, stąd tyle dzieci mamy; lepiej do pieniędzy się nie dotykaj – wytykał żartobliwie. Bardzo mnie te jego żarty śmieszyły.

Konto mieliśmy wspólne, ale ja nie miałam do niego dostępu. Karty do bankomatu też nie miałam i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Prosiłam go o pieniądze, kiedy mi były potrzebne na jakieś podręczne zakupy, bo te większe to robił on.

Pieniądze zostawiał mi rano, po wyjściu z łóżka, rzucał gestem klienta, który płaci prostytutce za spędzoną noc. Strasznie mnie to bawiło wtedy. Na piątym roku studiów znalazłam pracę i ta praca mnie pochłonęła. Zaczęłam zarabiać, z miesiąca na miesiąc coraz lepiej, otrzymywać premie, ale mój mąż, kiedy przychodził wyciąg z banku, machał nim lekceważąco i wołał:
– Twoja jałmużna przyszła!

Uważał, że prawdziwe pieniądze zarabia on. Był 1995 rok, miałam na głowie dom, studia i pracę, która, czułam to, wypijała ze mnie krew. Wracałam do domu późno, przygotowywałam gorący posiłek, sprzątałam, prasowałam, prałam, kurcgalopkiem, żeby się wyrobić. Późną nocą zasiadałam do pisania jego pracy.

– Sam bym napisał, ale czasu nie mam. Muszę na rodzinę zarabiać.

– Wiem, wiem – odpowiadałam. – Napisałbyś wspaniałą, gdybyś tylko miał czas.

– To szybciej walcz z tymi rozdziałami, bo co ja promotorowi pokażę?

Walczyłam z rozdziałami, zapominając o własnej pracy magisterskiej. Koleżanka złamała tekst, zaniosłam do oprawienia i pojechał do promotora.

– Mam już wyższe wykształcenie. Od dziś nie śpię z tobą – powiedział po obronie. Śmiałam się wtedy co niemiara.

Ale też coraz częściej łapałam się na myśli, że jest mi za ciężko. I że to żaden partnerski związek, gdzie wszystkie sprawy są wspólne, które się omawia przy stole w kuchni. Wciąż jednak znajdowaliśmy siebie nocą, w łóżku, i to było kojące i piękne, i wierzyłam, że wszystko uda nam się przetrwać, że to codzienność zabija miłość, ale my się nie damy codzienności.

Przyszła recesja, mężowi w firmie rosły długi, zaczął je pokrywać pożyczkami.

– Weź no – powiadał – pożyczkę od swojego znajomego, bo się muszę rozliczyć do końca miesiąca. Załatw skądś forsę, bo będzie po nas.

Szłam w miasto, odwiedzałam znajomych, to było upokarzające, ale pożyczałam. Gdy tego było za mało – podpisywałam mu kredyt za kredytem.

W domu nie brakowało chleba i szynki, dzieci uczyły się w dobrej szkole, mąż sobie nie żałował na nic. Coraz częściej na weekend kupował alkohol. Nie jedną butelkę wina do niedzielnego obiadu, nie. Najpierw jedną na piątek, potem dwie na piątek i sobotę, potem trzy, bo i na niedzielę, w poniedziałek piwo, no to we wtorek dwa piwa…

– Picie piwa jest naturalną potrzebą każdego mężczyzny – raczył mnie sentencjami.

Albo: – Kobieta jest po to, by podać piwo, cygaro i zatańczyć.

Wierzyłam w taki porządek świata.

W małżeństwie rezygnowałam: z koncertu, na którym mi zależało, bo jemu zależało bardziej, a nie było z kim dzieci zostawić, z filmu, ze spotkań, zakupów tylko dla siebie. Na rzecz jego spraw, bo wiadomo, że one były ważniejsze. Byłam święcie przekonana, że jesteśmy dla siebie stworzeni i tak jak mnie było wspaniale z nim, tak jemu musi być wspaniale ze mną i że to NIEMOŻLIWE, żeby jakaś kobieta mogła mnie zastąpić.

Była końcówka lat 90., kiedy zaczął się zachowywać dziwnie. Wstawał rano i nagle, nie wiadomo z jakiej przyczyny przestawał się do mnie odzywać. Po prostu – gniewał się. A to palenie rzuca. Ćwiczy pływanie. Trenuje kajaki. Wraca do palenia. Rzuca. Wieczorami wychodzi do pubu, w nocy odwraca się do mnie plecami, a kiedy próbuję się przytulić – warczy. Nic a nic nie mogłam się połapać, o co chodzi.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka. Zaprosiła na kawę.
– Widziałam go z NIĄ – zaakcentowała znacząco.

– Kogo z kim? – zapytałam, nic nie podejrzewając.
– Twojego męża. Z NIĄ. W kinie.

Umarłam.

A potem zadałam pytanie, jakie, miałam świadomość, zadają pewnie miliony kobiet na świecie, kiedy dowiadują się, że są zdradzane.

– Kim ONA jest?

Była młodsza ode mnie o dziesięć lat. Podobno studentka. Podobno pracowała w pubie, w którym wtedy spędzał wszystkie wieczory, a potem noce całe. Nigdy jej nie widziałam.

Mąż tymczasem znalazł mieszkanie do kupienia. W starej kamienicy, zaadaptowane ze strychu, urocze. Prawie 90 metrów!

Wzięliśmy duże kredyty – ponad 120 tysięcy złotych. Trzy lata później bank zabrał nam to mieszkanie.

Trzy lata później, w 2003 roku, zadzwonili do mnie panowie z banku i tak się dowiedziałam, że mąż jest niewypłacalny, zniknął, zostawiając mi w spadku grubo ponad 200 tysięcy złotych długu. Banki podzieliły się między sobą całą moją pensją.

Zostałam na bruku z trójką dzieci, które, gdy się pakowaliśmy, żeby opuścić mieszkanie, pytały:

– Mamo, a gdzie my teraz będziemy mieszkać?

– Nie wiem – odpowiadałam ze ściśniętym sercem, a jednocześnie entuzjazmem w głosie. Nie wierzycie, że tak nie można? Można! – Ale na pewno coś wymyślę – mówiłam. – Mamy zawsze coś fajnego wymyślają dla swoich dzieci.

Codziennie rano wstawałam i jak Koń z „Folwarku zwierzęcego” Orwella mówiłam sobie: – Będę pracować jeszcze więcej. Przez półtora roku spłaciłam większą część długu. Mieszkam z dziećmi w niewielkim mieszkanku, całkiem nowym. Mąż nie pojawił się na żadnej rozprawie o alimenty. Nie płaci ich.

Uciekł za granicę. Dzieci bardzo za nim tęsknią i czasem dzwonią na jego komórkę.

On nigdy do nich nie zadzwonił.

Rozwodu nie wzięłam. Nie mam czasu na takie głupoty. Mam własne konto w banku i kartę do bankomatu. Biorę udział w wyborach i sama decyduję, na kogo głosować. W domu jest grafik sprzątania z podziałem na role, choć nie zawsze działamy zgodnie z nim. Nie zawsze też gotuję obiady i zupełnie zrezygnowałam z prasowania.

Za to jakiś czas temu kupiłam sobie perfumy za 200 złotych i umówiłam się na randkę. Ale bez kontynuacji.

Znajomi mówią: – Jesteś silną kobietą.

– Wiem – kłamię. Bo przecież nikt nie uwierzy, że w środku nadal jestem niepewną dziewczynką o twarzy prostej wieśniaczki.

Źródło: Wysokie Obcasy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa cookies.

Czytaj więcej na temat polityki cookies.