Nałogowa miłość - Solaris - rozwój osobisty

Nałogowa miłość

Pierwszy raz zakochałam się, kiedy miałam cztery lata, i od tego czasu ciągle byłam zakochana. Latami nie umiałam sobie wyobrazić, czym miałaby się zajmować moja głowa, a jeszcze bardziej moje serce, gdyby nie było kłębowiska emocji związanych z wszechogarniającą miłością. Problem polegał na tym, że z krótkimi przerwami była to miłość nieszczęśliwa. Wylałam morze łez, zapisałam mnóstwo wyrwanych z zeszytu stron, zdarzało mi się nawet pisać wiersze. Miałam poczucie z jednej strony, że doświadczam uczuć niezwykłych i szlachetnych, a z drugiej – że los się na mnie uwziął. Niestety okazało się, że ani jedno, ani drugie.

Potrzebowałam ponad trzydziestu lat, żeby zobaczyć jak mocno nałogowe jest to moje przeżywanie. Stało się tak, kiedy miałam już dosyć. I postanowiłam zwrócić się do kogoś kompetentnego o pomoc, bo nie byłam w stanie dłużej znosić siebie takiej rozmazanej, nieprzytomnej w kontaktach z dziećmi i innymi ludźmi, niezadowolonej z życia mimo wyraźnych sukcesów zawodowych. Moje przyjaciółki, cudowne kobiety, straciły zdolność do wysłuchiwania mego – jak mówiła jedna z nich – zawodzenia. Miałam poczucie, że jestem wykończona, więc postanowiłam udać się do psychiatry. W poradni przyjęła mnie pani psycholog, miałam szczęście, bo znała się na uzależnieniach i zaproponowała mi, żeby terapią odwykową leczyć moje bezsensowne przywiązanie do bycia nieszczęśliwą w miłości.
W pierwszym odruchu zareagowałam jak typowy alkoholik: wściekłam się na nią i zaczęłam wykrzykiwać, że mówi bzdury. Ona cierpliwie tłumaczyła mi, że jeśli tkwię w tych nie dających mi nic dobrego związkach, a zmieniając mężczyznę, wpadam właściwie w to samo, to musi w tym być coś chorego. I że zależy jej, żeby mnie z tego wyciągnąć. Postanowiłam zaufać. I zaczęła się praca taka, jak z przewodnikami „Alkohol i moje życie” na oddziale odwykowym: musiałam więc skrupulatnie wypisywać przykłady, jak te moje szlachetne i jakże wysoko przeze mnie cenione uczucia niszczyły moje życie i uszkadzały życie moich bliskich.
No właśnie, przykłady… Uświadomiłam sobie, że – oprócz znoszenia matki permanentnie smutnej – moje dzieci musiały godzić się z tym, że nagle znikam, kiedy tylko pojawia się szansa, żeby spotkać się z Nim. Że bardzo mało sypiałam, a bardzo dużo paliłam, bo trudno mi było znieść trawiące mnie nieszczęście (potrafiłam całymi nocami stawiać pasjanse, czy On mnie zechce i kiedy). I jeszcze ta ciągła niezdolność, żeby się skupić, uważać, pomyśleć racjonalnie, bo jak można tak przyziemnie, skoro mam cierń w sercu.
Ale było coś, do czego było mi się przyznać jeszcze trudniej – znacznie trudniej, niż do samego uzależnienia: nie do zniesienia była myśl, że z tego mojego głębokiego cierpienia miałam kilka bardzo ważnych korzyści. Po pierwsze – to mnie paradoksalnie dowartościowywało. Inne kobiety jak zadowolone prosiaczki, ze swoimi płytkimi i nieważnymi, jakże pospolitymi i prymitywnymi uczuciami, gdy ja, taka głęboka i tragiczna… Dzisiaj czuję się tym zawstydzona, a zarazem wydaje mi się to bardzo głupie i śmieszne. Ale długie lata chyba nie chciałam się pozbyć swojego cierpienia. Myślałam o tym trochę tak, jakbym – rozstając się z uzależnieniem – musiała zdradzić swoje najważniejsze wartości, zaprzeć się jak chrześcijanie siłą nawracani na islam przez Turków.
Poza tym, co tu dużo gadać, nieszczęśliwa miłość znieczula jak najlepszy narkotyk. Przetoczył mi się nad głową grudzień 1980 i cały stan wojenny, a ja go prawie nie zauważyłam, bo – zapatrzona we własny pępek – przeżywałam odrzucenie przez ówczesnego ukochanego. A później ani choroby dzieci, ani konflikty w pracy, ani inne zmartwienia dnia powszedniego prawie do mnie nie docierały, bo całą głowę miałam zajętą bolesnym rozpamiętywaniem, że na mnie nie spojrzał, albo euforią, że porozmawialiśmy kilka minut.

Prawdę mówiąc, do dzisiaj i wierzę, i nie wierzę zarazem, że to jest prawdziwe uzależnienie. A jak nie wierzę, to boję się, że będę miała nawrót i moja pożałowania godna zależność znowu się uaktywni, wróci do fazy czynnej. Inaczej mówiąc, ilekroć się na tym skupiam, jestem przerażona, że znowu zacznę chlipać i marudzić, wisieć przyklejona jak jakaś kretynka do jednej sprawy. Bałam się, że znowu wymknie mi się z rąk wpływ na własne życie, a co gorsza – że stracę na nie smak. Żeby więc podbudować swoją motywację do rozprawienia się z uzależnieniem, wzięłam się za analizowanie jego objawów.
Przymus oddawania się nałogowemu zachowaniu? O tak, ciągle mnie dopadało to uczucie, i jeszcze jak! Niemal na okrągło zajmowałam się zwalczaniem poczucia, że muszę jechać do miejsca, gdzie On pracuje albo w okolice miejsca, gdzie mieszka. Idąc korytarzem, przy którym był pokój, w którym pracował obiekt moich westchnień, siłą nakazywałam sobie, żeby pod byle pretekstem lub bez żadnego pretekstu nie zapukać do jego drzwi. Miałam poczucie niemal fizycznego odrywania się od wciągającej mocy telefonu, usilnie starałam się wieczorem nie pisać listów miłosnych, bo przecież potrzebowałam spać, jak inni ludzie, a czasem miałam jakąś płatną pracę do wykonania. Czułam, że jeśli czegoś nie zrobię – nie pójdę popatrzeć i posłuchać, nie zadzwonię, nie napiszę listu – to „chyba umrę” albo ostrzej „zaraz skonam”. Naprawdę tak myślałam.
Objawy abstynencyjne też były, chociaż nie w komplecie, bo na przykład paradoksalnie nie miałam kołatania serca, chociaż z miłości żywiej bić powinno. Ale kiedy na dłuższy czas „odstawiałam” wszelkie kontakty z Nim, czułam wyraźnie postność i czczość, niepokój, mdłości, bóle mięśni i stawów. I jakieś takie pobudzenie, że w ogóle nie umiałam sobie znaleźć miejsca, więc wierciłam się bez celu, przyłapując się na tym, że już piąty raz przyszłam do kuchni, tylko nie wiem po co. Żeby nie siedzieć w miejscu?
Powiem szczerze, myśl o psychiatrze przebiegła mi przez głowę raz i drugi z dwóch powodów: po pierwsze – czułam się upokorzona, że nie daję sobie rady ze sobą (a może jakieś proszki by mnie uleczyły?), po drugie – do wyczerpania psychicznego dołączyło się fizyczne, czyli po prostu nie potrafiłam tak długo niedosypiać. Czułam, że się wykańczam.
Propozycja terapii odwykowej, która z czasem coraz bardziej mi się podobała, miała dla mnie jedną wadę: nie miałam pojęcia – skoro zaakceptowałam już projekt leczenia analogicznego jak w uzależnieniu od alkoholu – co może tutaj być abstynencją. Bez tego nie ma co nawet zaczynać, tak myślałam. Zaczęłyśmy się więc zastanawiać i doszłyśmy do wniosku, że tu jest zupełnie tak, jak z alkoholem czy narkotykami: muszę zaprzestać tego, co piję albo ćpam, a więc obsesyjnych zachowań (pisania niewysłanych listów, wystawania pod drzwiami, stawiania pasjansów i oddawania się innego rodzaju wróżbom) oraz obsesyjnych myśli (o Nim, o Nim i jeszcze raz o Nim, a także o swoim nieszczęściu) i marzeń (o lepszych czasach, o tym, jak mogłoby nam być razem cudownie itp.).
Tego wszystkiego miałabym nie robić… Tylko jak? Długo o tym myślałam i jednak mi nie wychodziło. Bo jeśli od zachowań można się powstrzymać, to sterowanie myślami wydawało mi się niewykonalne. Jednak mądra pani psycholog poradziła mi dwie proste metody: mam nosić na nadgarstku dość luźną gumkę recepturkę i strzelać z niej, ilekroć przyłapię się na rozpamiętywaniu swego nieszczęścia; mogę też, kiedy pojawią mi się w głowie myśli o Nim, zacząć śpiewać i to śpiewanie – przekonywała mnie – odłączy mnie skutecznie od toksycznych myśli. A wszystkie uczucia, jakie się pojawią, i wątpliwości czy chwilowe załamania mam albo z kimś przegadać, albo zapisać na kartce i opowiedzieć potem swojej terapeutce.
Zaczynałam jako niedowiarek, ale – ponieważ zawsze byłam dobrą uczennicą – postanowiłam stosować się do zaleceń. I o dziwo, z dnia na dzień czułam się coraz zdrowsza. Zajęłyśmy się trochę moimi emocjami w ogóle: jakie się pojawiają, kiedy nie jestem nieszczęśliwie zakochana, czego się boję, co mnie boli i złości, z jakimi uczuciami trudno mi sobie poradzić. Opracowałyśmy bogaty zestaw zdrowych sposobów na nie: (rozmawianie z osobami z podobnymi problemami, chodzenie do terapeutki, spisywanie uczuć na kartce, tupanie, wysiłek fizyczny, wyruszenie w plener i inne). Trochę też popracowałyśmy nad przeszkodami w pełnym przeżywaniu i wyrażaniu uczuć.
Okazało się, że nieujawnianie strachu i cierpienia, a zwłaszcza złości było normą w mojej rodzinie, natomiast ich okazywanie wywoływało reakcje odrzucające i pogardliwe. Ażeby ich uniknąć, starłam się schować swoje uczucia jak najgłębiej, w czym pomagały mi objadanie się słodyczami i beznadziejne zakochania. Jako nastolatka czułam się za gruba i wielkim wysiłkiem woli przestałam jeść słodycze, za to moje młodzieńcze miłości pamiętam jako wyjątkowo tragiczne. Dzisiaj powiedziałabym: szczelnie tragiczne, bo bardzo skutecznie odgradzały mnie od domowych awantur, poniżania i chronicznego niezauważania moich potrzeb przez rodziców. Zajrzenie do mojej dziecięcej historii bardzo mi pomogło, nie tylko lepiej zrozumiałam, co się ze mną dzieje, ale też znowu poczułam się lżej. Tak jakby coś się we mnie wyzwalało.
Nie mogę powiedzieć, że wszystko przebiegało gładko: zupełnie jak głód alkoholowy co jakiś czas pojawiał się głód emocjonalny i domagał się (czułam ten przymus od środka jako bardzo silny), żeby znowu pozanurzać się w użalanie, pobabrać się w swoim nieszczęściu, przykleić się myślą do mojego najważniejszego kiedyś tematu, wokół którego osnułam całe swoje życie uczuciowe. Jakie to było łatwe wyjście! Ile załatwiłoby – chciałoby się powiedzieć – od ręki! Starałam się unikać pokus, zresztą miałam wskazówki od terapeutki: nie przebywać w określonych miejscach, nie słuchać pewnych utworów muzycznych, wyrzucić karty pasjansowe. Stosowałam się do tego skrupulatnie, bo mnie to chroniło przed obawami, że się załamię i znowu zacznę funkcjonować jak pożałowania godna kupka nieszczęścia.
Bardzo się starałam, przez dwa tygodnie nawet prowadziłam dzienniczek uczuć, oswajając się z coraz to nowymi okolicznościami wywołującymi reakcje emocjonalne. Przykład, który zdziwił mnie samą: zdałam sobie sprawę, że kiedy wracam z pracy, już na klatce schodowej budzi się we mnie złość. Uświadomiłam sobie, że przecież w moim rodzinnym domu właśnie o tej porze toczyły się zaciekłe awantury, a mnie przez głowę przebiegała myśl, że może lepiej byłoby zastrzelić obydwoje rodziców i pójść do poprawczaka. Naprawdę miałam ochotę ich zabić.
Przykładów takich odkryć mogłabym przytoczyć bardzo dużo, ale już to jedno pokazuje dwie najważniejsze rzeczy z dzieciństwa, które tak mnie uzdatniały do nieszczęśliwej miłości. Po pierwsze, czułam się niekochana i odrzucona i tylko z zewnątrz ktoś – jakiś książę z bajki – mógł to zmienić. Po drugie, nie mogłam wytrzymać sama ze sobą, bo stłumione uczucia wywijały mną, jak chciały, a ponieważ nie byłam ich świadoma, nie mogłam sobie z nimi poradzić. Wnioski były oczywiste, napisałyśmy z panią psycholog (z którą już dawno byłam na ty) plan terapii: 1) trzy tygodnie abstynencji – skupić się na tym i uczynić na ten czas swoim priorytetem zatrzymywanie wszelkich wymienionych wyżej zachowań i myśli; 2) długofalowa praca z poczuciem odrzucenia w celu zaakceptowania siebie; 3) zwykły grupowy trening psychologiczny, uczący rozpoznawania i nazywania emocji.
Ten trening to był cudowny pomysł. Pierwszy raz w życiu usłyszałam od grupy ludzi, mężczyzn i kobiet, że jestem fajna, atrakcyjna, że mnie lubią i kochają. Musiałam patrzeć im w oczy, kiedy to mówili, i już nie dało się nie wpuścić tych informacji do środka. Nauczono mnie tam także pracy z afirmacjami: dostałam do wyboru kilka tchnących zdrowiem zdań o mnie, o mężczyznach i o miłości, miałam wybrać dwa-trzy z nich i przepisywać je po kilkanaście razy dziennie również po powrocie do domu. Po co? Żeby zmienić na lepsze treść mojego myślenia o sobie. Nauczyłam się też zauważać, kiedy jestem zła, kiedy się boję, kiedy cierpię, a kiedy czuję się zadowolona, usatysfakcjonowana, radosna i szczęśliwa. Nie jak powinnam się czuć, nie jak myślę, że się czuję, tylko co przeżywam naprawdę.
Bałam się… Czego? Że wszyscy będą widzieć, co się ze mną dzieje i będą to wykorzystywać, żeby mi dokopać (jak moja matka) albo żeby mnie skreślić (jak mój ojciec). Że nie dam rady utrzymać na wodzy złości i popsuję sobie kontakty z ludźmi, w tym z szefem, co może skończyć się stratą pracy. Że lęki i niepokoje mnie zjedzą, zdemobilizują, doprowadzą do szpitala psychiatrycznego. Że umrę z bólu, jeśli będę miała na żywca przeżywać całe swoje cierpienie. Ku mojemu zdziwieniu żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła, za to zaczęłam czuć się ze sobą o wiele lepiej, jakoś spójniej i prawdziwiej. Pojawiło się cudowne poczucie, że wiem, co się ze mną dzieje, wiem, czego chcę, i mam jasność, dokąd zmierzać. Słyszałam to w głowie i czułam w brzuchu: nie idę do Kaśki, biorę tę pracę, jadę odwiedzić chorą ciotkę, wolę odwołać następne spotkanie i dalej rozmawiać z Agatą, bo mi to służy.
Miałam coraz więcej energii i jakoś mało uwagi dla swojej nieszczęśliwej miłości, która nie skończyła się, mimo że upłynęły trzy tygodnie odwykowe. Po pewnym czasie zauważyłam, że owszem – jest, ale przestała kierować moim życiem, że teraz lejce trzymam w ręku ja sama. I nie ssie mnie tak strasznie w dołku, i nie mam poczucia, że świat się zawali, jeśli sobie daruję jakieś spotkanie albo któryś z rytuałów ?wiecznej miłości?. Zresztą mój ówczesny ukochany właśnie zaczął nowy związek i to również przyczyniło się do mojego otrzeźwienia.
A co było potem? Pierwsze tygodnie w moim życiu, kiedy nie byłam w nikim zakochana. Interesujące doświadczenie! Myślałam sobie, że chyba trochę się podleczyłam, bo nie odczuwam bezbrzeżnej nudy ani jałowości wszelkich swoich poczynań, nie rozglądam się za facetami z myślą: „Do kogo by się tu przykleić ze swoją potrzebą miłości?”. Ot, żyłam sobie swoim życiem, dużo czasu i zaangażowania wkładając w dom i kontakty z dziećmi. Powiem otwarcie: były zdziwione, że chcę z nimi chodzić do kina i o dowolnej porze jestem gotowa rozmawiać o ich sprawach. Dobrze to pamiętam, jak w miarę postępów terapii mego uzależnienia zaczęłam mieć coraz szczęśliwsze życie rodzinne.
Muszę wspomnieć jeszcze, jak dalej toczyło się moje życie z mężczyznami. Tak, to będzie historia z happy endem. Przykro mi, że to takie banalne, ale zaczęło mi być w tej dziedzinie życia zwyczajnie dobrze. I nieprzypadkiem mówię „w tej dziedzinie życia”, bo brak lub obecność w nim mężczyzny i dobry lub zły stan naszych relacji nie decydował o wszystkim i nie określał całego mojego samopoczucia, jak to było dawniej. Tak więc po jakimś czasie, blisko półtora roku od „odwyku” zaczął mnie podrywać przystojny równolatek, żywo mną zainteresowany i w ogóle niepodobny do tych panów, którzy trzymali mnie w zależności, chociaż nie chcieli się ze mną związać. Był miły, zabiegał o mnie, zależało mu chyba znacznie bardziej – a zawsze dotąd to ja byłam wessana z kościami, tamten pan angażował się co najwyżej na pół gwizdka.
Miałam wyrzuty sumienia: moje przekonania mówiły, że można być z kimś tylko wtedy, kiedy łączy nas wielka miłość. Ale szybko to sobie wyjaśniłam, bo wpadłam do mojej terapeutki i usłyszałam, że takie „haje” jak dawniej to klasyczna nałogowa euforia i muszę nauczyć się żyć w normalnej temperaturze. Zdecydowałam się więc na normalny związek i powoli nauczyłam się doceniać spacery, spokojne wspólne wieczory przy telewizorze, pomoc w dźwiganiu ciężkich zakupów, towarzyszenie w niemiłych koniecznościach, jak pójście do lekarza czy do urzędu. Zakładałam wtedy pierwszy raz w życiu własną firmę i z wdzięcznością wspominam, jak chodził ze mną do ZUS-u i do Urzędu Skarbowego. Duży plus tego związku to również dobry seks.
I jeszcze jedna różnica w porównaniu z moimi oszalałymi uczuciami w okresie czynnego uzależnienia: dawniej zawsze sobie wyobrażałam, jak bardzo będziemy razem, czyli wspólne mieszkanie, może nawet ślub, a w skrajnych momentach fantazje, że jeśli obiektowi moich westchnień coś się stanie (wypadek, choroba), to poświęcę się dla niego i będę mu służyć do końca życia. Chore, prawda? Teraz bez entuzjazmu myślę o wspólnym mieszkaniu. Obydwoje mamy poukładane życie, swoje absorbujące sprawy zawodowe, bardzo ważne są dla mnie moje dzieci – nie jestem pewna, czy na co dzień chcę mieszkać z mężczyzną. Na razie i może zawsze wolałabym realizować model amerykański: związku weekendowego i świąteczno-urlopowego, kiedy nie obijamy się o siebie, tylko naprawdę mamy dla siebie czas i uwagę. Dopuszczam taką możliwość, że kiedyś będzie inaczej, że może zamieszkamy razem. I mam do siebie zaufanie: będę to wiedziała na pewno, czy to dobra dla mnie decyzja.

Barbara

3 odpowiedzi na “Nałogowa miłość”

  1. Monika pisze:

    Bardzo, bardzo pomocny tekst! 🙂

  2. Alexsia pisze:

    …to ja, to o mnie twój tekst, dziękuję, zrozumiałam
    siebie.

  3. Merida pisze:

    Dziękuję za ten artykuł ? tego potrzebowałam !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa cookies.

Czytaj więcej na temat polityki cookies.